Wszyscy jesteśmy amatorami
Aktualności
Niebieska Linia nr 3 / 2003
Z Lucyną Bojarską, pedagogiem z Biura Rzecznika Praw Dziecka, rozmawia Anna Staszewska
Mówi się, że przemoc wśród młodzieży to plaga naszych czasów.
Nieprawda. Dzieci zawsze się biły, a dawniej chyba jeszcze bardziej niż dziś. Kiedy chodziłam do szkoły silniejsi uczniowie kazali przynosić sobie kanapki oraz oddawać to, co się ma w piórniku. I nie można się było nikomu poskarżyć. Tak to było: masz być twardy, a jeśli ktoś cię bije, to oddaj mu. To były czasy powojenne i rodzice uważali, że najlepszą ochroną dziecka przed niebezpieczeństwami jest wychowanie twardego obywatela, który potrafi "przywalić", jeżeli ktoś mu podpadnie. Trzeba było być twardym i mieć wyćwiczone mięśnie. Bronić się samemu.
Wiele mówi się, że to media i gry komputerowe sprawiają, że dzieci są coraz bardziej agresywne.
Prawdę mówiąc, nie mam zdania na ten temat, ponieważ nie mam telewizora. Ale nie sądzę, żeby to był podstawowy problem. Za naszych czasów ludzie też czytali literaturę i oglądali filmy pełne agresji i okrutnych scen. Gdy weźmiemy chociażby "Trylogię", to znajdziemy w niej wiele scen, które można by określić jako żywy horror. Gdyby rodzice sięgnęli do Sienkiewicza i przyjrzeli mu się dokładnie, to wielu z nich przestałoby mówić o okrucieństwie w mediach.
Teraz rodzice inaczej wychowują dzieci, w innym duchu?
Rodzice uważają, że dzieci nie powinny być wychowywane w duchu agresji. I kiedy dochodzi do sytuacji, że dziecko regularnie dostaje lanie od swoich kolegów, to zaczynają się buntować przeciwko bezczynności szkoły. A szkoła najczęściej nie wie, jak reagować. Jest niewiele szkół, które w jakikolwiek sposób potrafią przeciwdziałać przemocy.
Kiedy pracowałam jako warszawski Rzecznik Praw Ucznia, miałam mnóstwo skarg od rodziców dzieci wyrzucanych ze szkoły za to, że skarżą i w ten sposób powodują zaburzenia w pracy szkoły, ponieważ ich konfliktowi rodzice domagają się, żeby szkoła podjęła jakieś działania przeciwko biciu dzieci. Do tej pory tak jest, że dziecko w szkole jest uczone przez nauczycieli, żeby oddawać, bronić się, rodzice zaś toczą walkę o to, żeby nie uczyć dziecka agresji. I dziecko jest zdezorientowane. Wtedy z reguły próbuje się dostosować do tego, co mówią nauczyciele. Więc podczas kiedy rodzic zabiega, żeby jego dziecko było chronione przed przemocą rówieśniczą, ono, zgodnie z sugestiami nauczyciela, oddaje. Bardzo często robi to na oczach nauczyciela, ponieważ chce pokazać, że się stara. I okazuje się, że dziecko, które dotychczas przedstawiane było jako ofiara, zachowuje się tak samo, jak agresorzy. Wtedy dyrektor mówi: "Pan nam mówi, że dziecko jest biedne, a nauczycielka widziała, jak z pięściami rzucił się na chłopaka większego od siebie, i jakich słów jeszcze używał! Proszę więc się nie skarżyć, bo to jest dziecko bardzo trudne wychowawczo".
Chcesz powiedzieć, że przemoc w szkole jest wręcz podsycana przez nauczycieli?
Albo podsycana, albo dzieje się za ich milczącym przyzwoleniem. To jakie są dzieci w szkole zależy od nauczycieli. Rodzice mają na to niewielki wpływ. Dzieci są właściwie dziełem swoich nauczycieli. Jeżeli mamy z nimi problemy w szkole, to znaczy, że one mają problem z nami, bo my nie robimy tego, co do nas należy.
Nauczyciel ma w klasie kilkadziesięcioro dzieci i trudno mu zapanować nad sytuacją.
Trzydzieści lat temu klasy były dużo liczniejsze i nauczyciele dawali sobie radę - bo musieli. Jestem dzieckiem nauczycielskim i praktycznie wychowałam się pod szkolnymi ławkami. Pamiętam wiele scen, które były dla mnie przerażające. Na przykład taką, kiedy moja mama zmuszała do dyscypliny 16-letniego chłopaka, który bez przerwy rozrabiał. Byłam przekonana, że on w końcu coś jej zrobi. Ale ona uważała, że musi być twarda. Chciała, aby mając 16 lat, wreszcie ukończył... III klasę podstawówki.
Kiedyś jechałyśmy rowerem do szkoły. Mama zobaczyła, że ten chłopak stoi w lasku z dużo starszymi od siebie menelami. Podprowadziła rower do towarzystwa i przeprowadziła z nim rozmowę, dlaczego nie jest teraz w szkole. Mężczyźni wyglądali jak typy spod ciemnej gwiazdy, ale ona była nauczycielką i miała taką pozycję społeczną, że każdy z nich musiał się grzecznie odsunąć, bo pani nauczycielka przyjechała porozmawiać ze swoim uczniem. Miała pozycję i autorytet. Dzisiaj oczekujemy, że ten autorytet nauczycielski przyjdzie razem z dyplomem. Ale nie przyjdzie! To jest podstawowy problem.
W rankingach zawodów najbardziej szanowanych nauczyciele plasują się wciąż dość wysoko.
A my i tak nie potrafimy z tego skorzystać...
Inny problem polega na tym, że nauczyciele boją się teraz dzieci.
Mnie się wydaje, że ci którzy się boją, są okropnie krzykliwi. Biegają i histerycznie wykrzykują, że się boją uczniów. Dlaczego więc nie odejdą? Wtedy nie będą się bać i nie będą się narażać na stres. Ci którzy nie boją się dzieci, potrafią się z nimi porozumieć, wiedzą, po co są w szkole. Często słyszę opowieści nauczycieli o agresywnych dzieciach, ale wielu nauczycieli po prostu się z tego śmieje. Niedawno jedna z nauczycielek opowiadała mi o uczniu, który jej groził, że wytłucze wszystkie szyby w domu. A ona mu odpowiedziała: "A ty myślisz, że ja twojego adresu w dzienniku nie mam?". I wszystkie dzieciaki zaczęły się śmiać. Ona obróciła to w żart i na tym się skończyło. Potrafiła sobie odpuścić, zejść z piedestału i zasugerować, że ona też umie zrobić procę. A mogło skończyć się aferą i wyrzuceniem chłopaka ze szkoły. Takie sytuacje zdarzają się często, a dzieci nie zawsze mają świadomość tego, co mówią. Czasem to jest jakieś głupie powiedzonko, z którego potem robi się aferę.
Tak jak w przypadku Maćka, którego nazywaliśmy Nożownikiem.
Maciek był uczniem renomowanego warszawskiego liceum i kiedy nauczycielka historii po raz kolejny niesprawiedliwie oceniła jego sprawdzian, Maciek powiedział sobie pod nosem: "Ja panią chyba zabiję..." Natychmiast zrobiła się afera, cała szkoła aż huczała. Każdy kto o tym mówił, coś dodawał i w końcu okazało się, że Maciek rzekomo groził nauczycielce, że wsadzi jej nóż w plecy. Stąd przezwisko Nożownik. W końcu musieliśmy znaleźć Maćkowi inną szkołę. Chodziło o jakieś głupie zdanie, które dzieciak czasami potrafi powiedzieć, a z którego potem robi się burzę. Uważam, że to ciągłe mówienie o zagrożeniu, jakie uczniowie stwarzają dla nauczycieli, jest jakimś usprawiedliwieniem tego, dlaczego nauczyciel nie uczy tak, jak powinien, dlaczego nie utrzymuje dyscypliny, dlaczego nie potrafi wychowywać. Jest to raczej odwracanie uwagi od zasadniczego problemu.
Przez kilka lat pełniłaś funkcję warszawskiego Rzecznika Praw Ucznia. Powiedz, co to właściwie są prawa ucznia?
W tej chwili, po zmianie prawa oświatowego, właściwie nie wiadomo. Można powiedzieć, że ogólnie są to prawa dziecka przeniesione na rzeczywistość szkolną. Ale można też powiedzieć, że właściwie wszystkie prawa dzieci, o których mówi prawo oświatowe, są fikcją. I to wcale nie dlatego, że nauczyciele mają złą wolę. Chociaż często tak jest. Nagminnie łamane jest w szkole prawo dziecka do godności, zdarza się przemoc psychiczna i fizyczna, ale kiedy ja byłam Rzecznikiem Praw Ucznia, najwięcej spraw, które do nas trafiały, dotyczyło przypadków skreślania dzieci z listy uczniów - z bardzo różnych, często absurdalnych powodów. W którymś momencie udało nam się doprowadzić do tego, żeby ta procedura stała się dla wszystkich jasna, żeby zachowana była dwuinstancyjność, aby uczniowie mogli się odwoływać od decyzji do kuratorium. Kuratoria wnikliwie badały sprawy i większość uczniów wracało do szkoły. Ze względu na obowiązek szkolny ustawa uniemożliwiała skreślanie uczniów uczęszczających do szkoły podstawowej. Okazało się jednak, że szkoła ma lepszy pomysł na usunięcie uczniów. Nie trzeba bawić się w żadne skomplikowane postępowanie administracyjne, pisać pism i narażać się na ich uchylenie przez kuratorium. Po prostu wzywa się rodziców i mówi: "Waszego syna wszyscy już mają dosyć, dłużej nie będziemy się z nim męczyć, oddajemy sprawę do sądu o demoralizację albo coś podobnego. Ale możecie Państwo zabrać papiery dziecka i wtedy unikniecie przykrości". Bardzo dużo takich działań jest podejmowanych w stosunku do dzieci z nadpobudliwością psychoruchową (zespołem ADHD). Pedagodzy szkolni i psycholodzy mówią, że rady pedagogiczne są dużo bardziej skłonne oddawać do sądu sprawy dzieci nadpobudliwych niż dzieci rzeczywiście zdemoralizowanych. Na dziecko z nadpobudliwością psychoruchową na początku krzyczy się, a potem, kiedy ono zaczyna pyskować, wzywa rodziców i metodą szantażu zmusza do zabrania go ze szkoły. Wielu rodziców poddaje się i zabiera dziecko. Natomiast rodzice, którzy wiedzą, że mają dziecko nadpobudliwe, wiedzą, na czym to polega, chodzą z nim na terapię, awanturują się i uważają, że szkoła powinna wiedzieć, jak pracować z takimi dziećmi, jak współpracować z terapeutami - nie zabierają papierów, bo uważają, że dziecko ma w tej szkole przyjaciół, nie chcą więc zrywać ważnych dla niego związków i narażać na stres w nowej szkole. I wtedy szkoły dość często oddają sprawę do sądu, rodzice zaś nie są w stanie udowodnić, że dziecko nie jest zdemoralizowane.
Wiem, że w Biurze Rzecznika Praw Ucznia wiele spraw dotyczyło wyrzucania ze szkoły liderów samorządów uczniowskich.
Tak. Teoretycznie dzieci w szkole mają prawo do tworzenia samorządu, który jest reprezentacją uczniów. Każda szkoła chciałaby mieć samorząd z prawdziwego zdarzenia. Dzieci zapalają się do pomysłu, wybierają swoich reprezentantów, oni zaczynają działać i ... dalej są już tylko schody. Kiedy dzieci zaczynają robić to, co im się wydaje istotne, szkole to się nie podoba. Nauczyciele wzbraniają się podjąć funkcji opiekuna samorządu. Szukają różnych wymówek. Uczniowie chodzą od jednego do drugiego nauczyciela i proszą. Aż w końcu opiekunem godzi się być nauczyciel, który chce mieć zasługi. Zasługi to znaczy ładnie ustawione krzesła na akademii, elegancką gazetkę, chór. W takiej sytuacji trudno uniknąć walki między opiekunem a uczniami, którzy mają inne spojrzenie na rolę samorządu. Dlatego prawdziwy, rzeczywisty samorząd udaje się stworzyć tylko w nielicznych szkołach. Nie ma sensu również szkolić liderów samorządowych. Te osoby stają się nagle dużo mądrzejsze niż cała szkoła i popadają w konflikt ze wszystkimi. Nie potrafią porozumieć się z nauczycielami i z dyrekcją, ponieważ ich oczekiwania i to co chcieliby robić dla uczniów i szkoły zasadniczo odbiega od tego, czego szkoła by sobie życzyła. Szczególnie szkoła zachowawcza, których jest zdecydowana większość. Z reguły kończy się tym, że bardzo dobry uczeń, uważany dotychczas za kulturalnego i dobrze się zapowiadającego, nagle okazuje się chamem, nieukiem i w ogóle nie nadaje się do tej szkoły.
Czy w związku z tym uważasz, że nie ma sensu uczyć dzieci samorządności? Przecież to w tej chwili bardzo ważna umiejętność?
Podstawowym błędem jest to, że samorządności nie uczy się wszystkich. Budowanie samorządności trzeba zacząć nie od przygotowania uczniów, tylko nauczycieli. Podobnie jak z prawami dziecka - trzeba zacząć od edukowania rodziców. Walczyć o swoje prawa mogą dorośli, dziećmi trzeba się opiekować. Pracować należałoby z rodzicami, aby ich przekonać, że prawa dzieci są, po co są i że mają wpływ na dalsze losy dziecka. Myślę, że rodziców psychopatycznych jest niewielu. Pozostałych, którzy nawet czasem postępują źle i łamią prawa swoich dzieci, na przykład traktując je dość przedmiotowo, zbyt ostro, oschle, w większości dałoby się przekonać do zmiany postępowania, gdyby z nimi porozmawiano. My w ogóle jesteśmy nieprzygotowani do wychowywania dzieci. Wszyscy jesteśmy amatorami - rodzice, nauczyciele.
Dziękuję za rozmowę.
A.S.
Inne z kategorii
Międzynarodowy Dzień Ofiar Przestępstw
22.02.2024
Dziś obchodzimy Międzynarodowy Dzień Ofiar Przestępstw. Reagowanie...
czytaj dalej