Uwikłana (4/147/2023)
Artykuły „Niebieskiej Linii"
Anna Maria Nowakowska
W dzieciństwie musiałam na wszystko zasłużyć, wytrwale i z nieustającą nadzieją spełniałam
oczekiwania rodziców. Potem uwikłałam się w przemocową relację, mimo że chciałam tylko
zaspokoić swój głód czułości i serdeczności. A gdy w końcu uwolniłam się, wpadłam w pułapkę
„ozdrowieńca” – chcąc pomóc osobie z podobnymi doświadczeniami, stałam się zakładniczką
toksycznej relacji.
Wszystko toczyło się w dobrym kierunku, dopóki nie spotkałam Danki i Bogdana. Ot, zachciało mi się poszerzania kontaktów. Wcześniej zrzuciłam ponad dwadzieścia kilogramów, kupiłam kilka nowych sukienek w rozmiarze 40, ufarbowałam włosy, odwiedziłam kosmetyczkę, zrobiłam manicure i skończyły mi się pomysły. Miałam czterdzieści jeden lat i byłam wolna, stan wcześniej mi nieznany. Naprawdę, nie żartuję. Nawet nie wiedziałam, że można się tak czuć; nie miałam pojęcia, co zrobić z tym uczuciem lekkości i swobody. Teraz chyba cię rozbawię: najpierw poszłam na terapię. Żeby się nauczyć korzystać z życia albo żyć pełnią życia bądź też żyć własnym życiem; nazwij to jak chcesz, wiadomo, o co chodzi. Miałam syndrom niewolnicy. Może psychologia nawet nie zna takiego syndromu, ale ja znam aż za dobrze. Nie masz wtedy spokoju w głowie ani odpoczynku dla ciała. Uwaga napięta, mięśnie napięte, pełna gotowość, żeby służyć dwadzieścia cztery godziny, siedem dni, przez okrągły rok i dalej, aż po kres życia. A przynajmniej tak mi się zdawało.
Uwikłanie w zasługiwanie
Gdy byłam dziewczynką, później nastolatką, nie żyłam w izolacji, nic z tych rzeczy. Wiedziałam jak wyglądają rodziny moich koleżanek i czym się różnią od mojej. Ale wytrwale i z nieustającą nadzieją spełniałam oczekiwania rodziców. Banał, owszem, ale nie miałam ani chwili luzu, bo musiałam na wszystko zasłużyć. W domu rodzinnym każdy dzień upływał pod znakiem wysiłku, żeby się przypodobać mamie i tacie. Ale mamie podobały się inne rzeczy niż ojcu i trzeba było starać się podwójnie. Potrójnie. Potysięcznie. I nigdy nie byłam wystarczająco dobrą córką. Byłam córką „wyrodną”, cokolwiek to znaczy. Głupią. Wredną. Rozczarowującą. Do dziś nie wiem, co robiłam nie tak.
Nikt mnie nie dręczył fizycznie, co to to nie. Ale też nikt mnie nie dotykał, nie przytulał, nie mówiono do mnie „córciu”, „Asiu”. W ogóle rodzice rzadko używali mojego imienia, a jeśli już, to w wołaczu: „Joanno!”. Z perspektywy czasu i w kontekście dwóch lat terapii trochę lepiej ich rozumiem. Przepraszam, nie ich, tylko sytuację, w której była ta rodzina. Nigdy nie chcieli być razem, a tym bardziej nie pragnęli dziecka. Przydarzyłam im się, będąc skutkiem porywu żądzy (określenie ojca) i jako pobożni katolicy uznali to za krzyż do poniesienia przez życie (ulubiona fraza mamy). Niosą go – ten krzyż – do dziś, ale przynajmniej nie muszę być tego świadkiem. Na szczęście oboje są zdrowi i sprawni... dziś, a co będzie dalej? Omijam starannie ten temat, przeczuwając, że oni mnie kiedyś jakoś dopadną. Emocjonalnie mnie dopadną i wróci moje poczucie winy, wstyd, chorobliwa potrzeba sprostania oczekiwaniom.
Uwikłanie w relację
Uwolniłam się od presji i władzy rodziców, mając osiemnaście lat. To była romantyczna ucieczka z ukochanym. Mój dowód osobisty był jeszcze ciepły, gdy bez pamięci zakochałam się w Fabianie. Wtedy był księdzem, przeżywającym kryzys wiary. Mówił mi to, czego do tej pory nie słyszałam; byłam dziewczyną jego marzeń, nagle to, co mówiłam, miało sens. Byłam zabawna i inteligentna, zgrabna, urocza, upragniona, wreszcie chciana i mile widziana. I łubudu... wpadłam w to po uszy, żeby zaspokoić ten głód czułości i serdeczności. I miałam żyć długo i szczęśliwie, ale to nie była ta krzepiąca bajka, niestety.
Fabian miał mi zastąpić kochającego ojca – powiedziały dziewczyny na terapii grupowej. Znowu banał, prawda? O wielu sprawach nie mówiłam jednak w grupie, bo było mi zwyczajnie wstyd. Błąd. Może kiedyś powtórzę kilka spotkań i opowiem jak to było z drugiej strony. O tym, że ja z kolei miałam Fabianowi zastąpić Boga, porzucony Kościół i może jeszcze coś/kogoś nieobecnego w jego życiu. On nie kochał mnie, Joanny, tylko swoje wyobrażenie idealnej partnerki. Ode mnie żądał, abym te jego wyobrażenia spełniła w realnym życiu w wynajętej kawalerce, pracując jako kasjerka w całodobowym sklepie na utrzymanie jego i siebie. Łatwe? Żadne moje potknięcie, a było ich codziennie dziesięć, pięćdziesiąt, sto albo więcej, nie pozostało niezauważone.
Fabian stosował „drobne kary”, tak o tym mówił. Dla mnie nie były drobne, raniły mnie do głębi. Milczenie. Wzdychanie. Mamrotanie. Odległe, niewidzące spojrzenie. Za każdym razem musiałam starać się podwójnie, poczwórnie, po tysiąckroć, żeby odzyskać jego zaangażowanie i czułość. I udawało się, na chwilę. Później przyszły gorzkie wyrzuty „ja dla ciebie porzuciłem wiarę”, „poświęciłem wszystko dla tego związku, a ty...”. Gdy chciałam się uczyć, poznać nowych ludzi, gdy założyłam konto na Facebooku, gdy awansowałam na kierowniczkę wielkopowierzchniowego sklepu, a nawet wtedy, gdy ktoś się tylko przyjaźnie do mnie odezwał, Fabian pokazywał swoją drugą twarz. Wszystko podlegało osądowi i karze.
Uciekłam. Po dwudziestu latach niewolniczego oddania, służenia i utrzymywania Fabiana w zamian za okruchy miłości, spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i znalazłam sezonową pracę z pokojem bez łazienki. I było mi obojętne, w jakich warunkach przyjdzie mi żyć, byle już nie wracać. Zostawiłam Fabianowi wszystko, łącznie z oszczędnościami, aby nie mógł mi zarzucić, że zostawiam go bez środków do życia. Jeszcze wtedy najbardziej dbałam o to, co pomyśli, powie i zrobi mój partner. Notabene poradził sobie świetnie. Czułam nawet lekkie (no dobrze, wielkie) rozczarowanie, że mnie nie szukał i nie próbował się kontaktować. Jakbym nigdy nie istniała w jego życiu.
Wtedy zaczęła się moja przygoda z budowaniem poczucia własnej wartości. Żmudna i pełna wpadek ścieżka. Ale udało mi się, ponieważ wszystko, co na mój temat twierdzili rodzice, a później Fabian, to nieprawda. W rzeczywistości jestem zaradna, szybko się uczę, potrafię ciężko pracować bez narzekania i ponosić wyrzeczenia bez poczucia straty. Czasem nachodzi mnie upiorna refleksja, że te doceniane dziś przez mojego pracodawcę cechy „zawdzięczam” rodzicom i Fabianowi. Wytrenowali mnie do bycia dzielną kobietą. Co za ironia, powinnam posłać im kwiaty, ale obawiam się, że wzięto by to za dobrą monetę. Przecież oni
wszyscy bardzo się starali...
Uwikłanie w pomaganie
A teraz powiem, dlaczego nie czuję się szczęśliwa i wolna, mimo że niczego mi nie brakuje, żeby wieść satysfakcjonujące życie. Otóż, Danka i Bogdan mi się przytrafili. Fajna znajomość z wakacji przerodziła się w toksyczne uwikłanie i nikogo poza sobą winić za to nie mogę. Już wcześniej miałam skłonność do ratowania świata, nawet śmiałam się z siebie, że gdy tylko odzyskałam swoje życie, zapragnęłam studiować psychologię, aby pomagać kobietom tkwiącym w destrukcyjnych związkach. Bo skoro ja mogłam się uwolnić, to jestem ekspertką i czuję w sobie moc uwalniania innych. To ponoć dotyka wielu „ozdrowieńców”, z których większość na szczęście nie podąża za tym złudzeniem. Ja wprawdzie nie zaczęłam studiować psychologii, ale w swojej naiwności przyczepiałam się do wszystkich, którzy moim zdaniem potrzebowali pomocy. Im lepiej mi się wiodło, tym bardziej czułam się zobowiązana do zwracania uwagi na innych i udzielania im pomocy.
Dopadłam kiedyś starszą panią, i zaczęłam jej wyjaśniać, co robi źle. Pani Zosia bowiem wierzyła we wszystko, co wyczytała w internecie i prasie. Słowo napisane było dla niej synonimem prawdy, jak to się często zdarza u starszych ludzi, którzy nie znają pojęcia postprawdy. Ta seniorka z mojej kamienicy tyle razy padła ofiarą oszustów sprzedających „cudowne” diety, suplementy, koce, garnki, urządzenia do terapii magnetycznej, jonizowania wody, systemów wygrywania w Totolotka i tak dalej, że uznałam za swój obowiązek uświadomić jej, jak obecnie funkcjonuje świat, jak to działa w naszych czasach. W pewnym momencie doszło do tego, że kontrolowałam ją w obawie, że znowu wpuści jakiegoś cwaniaka, da się oszukać „na wnuczka” czy „na policjanta”. Pisałam jej instrukcje jak rozmawiać z nachalnymi telemarketerami. Każdą wolną chwilę poświęcałam czuwaniu nad panią Zosią. Na szczęście pogoniła mnie jej córka, „odczep się babo” i zabroniła mi się wtrącać, bo to ona jest od tego, żeby mieć wgląd w życie swojej matki, a nie ja, obca. Byłam oburzona, a jednocześnie czułam radosną ulgę, że ktoś zdjął ze mnie to dręczące poczucie odpowiedzialności.
Przez pewien czas pilnowałam własnego nosa, czerpałam garściami z dostępnych przyjemności i okazji do rozwoju, aż poznałam to małżeństwo. Danka to ja, pomyślałam, tamta ja sprzed lat, gdy jeszcze byłam popychadłem Fabiana. Bogdan zaś, to wykapany Fabian – narcystyczny, złośliwy dupek, robiący Dance wodę z mózgu. A ona, owieczka potulna, wykształcona, inteligentna kobieta o ponadprzeciętnej urodzie, dla męża nigdy dość dobra, zawsze poddawana krytyce i psychicznie wyczerpana. Więc gdy okazało się, że mieszkamy blisko siebie, ruszyłam z misją ratunkową.
Teraz mogę podziękować tylko sobie, że jestem zawsze dostępnym pogotowiem ratunkowym, telefonem zaufania, bezpiecznym schronieniem, ramieniem do wypłakania, doradczynią życiową. I jest to zajęcie na pełen etat albo dwa. Mówiąc „możesz na mnie liczyć”, miałam na myśli to, że ją poprowadzę i wesprę, gdy podejmie decyzję o zakończeniu swojego związku. Czy zostałam źle zrozumiana? Nie wiem. Teraz – po niemal dwóch latach tej męczącej i chyba jednostronnej przyjaźni – obawiam się, że Danka nigdy nie odejdzie od męża, a ja już na wieki pozostanę „ratunkiem na telefon” rano, w południe, wieczorem, w środku nocy. A to przecież nie wszystko, bo powiedziałam „moje drzwi są zawsze dla ciebie otwarte” i ona traktuje to dosłownie. Każda próba wycofania się z tego układu ratunkowego prowadzi do histerii: „jestem sama na świecie, mam tylko ciebie”, wypominania: „obiecywałaś mi wsparcie, a teraz się na mnie wypinasz”, a nawet szantażu: „myślę o skończeniu ze sobą, tylko twoja obecność mnie powstrzymuje”. Jednocześnie Danka nie robi nic, aby coś zmienić w swoim życiu.
Gdzieś się pogubiłam w tej uporczywej chęci pomagania, i znowu jestem niewolnicą czy też zakładniczką, sama nie wiem czyją, Danki czy własnego umysłu i emocji. Bo co, jeśli ja powiem, że nie mam czasu albo jestem zbyt zmęczona na trzygodzinną rozmowę telefoniczną, a ona naprawdę coś sobie zrobi? Jak będę z tym żyć?
Anna Maria Nowakowska – terapeutka i pisarka, autorka książki „Przeklęte” (2002) o molestowaniu seksualnym dziewczynek oraz trzech części cyklu o „Dziuni” (Wydawnictwo W.A.B.).
Artykuł pochodzi z czasopisma "Niebieska Linia" nr 4/147/2023
Inne z kategorii
Przemoc domowa wobec Polek w Wielkiej Brytanii. Rekomendacje dla specjalistów pracujących w Polsce (6/143/2022)
06.11.2024
Iwona Zielińska-Poćwiardowska
Migracja jest czynnikiem zwiększającym ryzyko wystąpienia...
czytaj dalej
Jak historie naszych klientów poruszają nasz wewnętrzny świat - Kilka refleksji superwizora (6/143/2022)
13.02.2024
Dorota Dyjakon Jak nasza – osób zawodowo...
czytaj dalej